tja.... cala Azja... tu czasem nie da się nic zaplanować;p szczególnie trasę...
Miał być nocleg w Lop Buri z małpami, ale nie ma już miejsc w pociągach na jutro i pojutrze, a tam gdzie jadę dalej to ponad 600km i minimum 8h jazdy. W ciągu dnia można umrzeć na siedząco tak.
Ruszam dziś o 22:00 nocnym, sypialnianym pociągiem - walnęłam sobie najlepsza klasę z klima - przedział 4 osoby, miejsce na dole, łóżko z oknem ;) taki bajer kosztuje tu 799bht = czyli około 75zl będzie. Zobaczymy;)
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------
Dojechała. Jest in da city. Idzie tuptać.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------
Lampang
Dziś czyli 18.04 było dobre 40 stopni albo więcej... można umrze, tyle jeszcze w tym kraju nie miałam. Nawet Tajowie zdychają, machając mi czasem „toooo hot”. Pora gorąca pełną gębą. Nie da się myśleć.
Miasto Lampang i jego Waty czyli o odległościach, mnichach i braku turystów.
To nieduże miasto. Zaraz po wyjściu z pociągu ogarniam mapę na PKP. Po wyspaniu się w wygodnej kuszetce rozpiera mnie nowa energia, więc odmawiam każdemu tuk-tukowi i zasuwam sama z buta! Kierunek hostel w centrum!
Mój zapał mija po około 30min, gdzie wreszcie po raz kolejny zdaje sobie sprawę, że Azja ma odległości i parę kresek na mapie to nie 10minutek ;) Mimo, że jest wcześnie rano to słońce zaczyna już grzać, a mój plecak staje się z każdym krokiem coraz cięższy. Łapie tuk-tuka, stara gadka: on 80bht, ja 20bht, on 50 bht, ja dramat i machanie rękami i że 30bht, on ok i jedziemy...
W Lampang co krok jest świątynia czyli Wat. Można dogadać się z tuk-tukiem aby za max. 70bht was powoził, a warto zobaczyć kilka z Watów, aby przekonać się że każdy jest jednak inny architektonicznie. Poza tym tylko główna świątynia Wat Phra Keo Don Tao jest płatna 50bht, całą resztę zwiedzisz za darmo, oczywiście jak zawsze odpowiednio ubrany.
Po co po raz kolejny chodzić po Watach?!?
Ano w Lampang nie ma prawie w ogóle turystów.. nikt właściwe się tu nie zatrzymuje... nie dość że stanowisz jako biały sam w sobie atrakcje na ulicy, to wszystkie świątynie są puste. Tylko Ty, aparat, cisza, kadzidła, Budda i czasem przechadzający się mnisi.
Jak kobieta wiem, że dużo rzeczy mi nie wolno albo nie powinnam robić w świątyni. Nigdy nie mogę za bardzo zbliżyć się do Buddy, na podest, mnichom trzeba schodzić z drogi i raczej nie wpatrywać się aż tak. A takie fajne łyse pałki, niektórzy naprawdę się tam marnują moim skromnym okiem;)))
Hostel czyli w Tajlandii Guest House
W Tajlandii śpi się właśnie w Guest Housach – to ta najtańsza opcja. Zazwyczaj prowadzone przez rodzinę. Nie dziwić się jak jakiś 10latek będzie Wam pokazywać pokój.. Czasem nikt nie mówi tam po angielsku, czasem pojedyncze zdania czy słowa, a czasem można prowadzić normalną konwersacje po angielsku. Pokoje mamy zazwyczaj do wyboru z klimatyzacją [to te drogie 300-350bht], z „feee” czy jak się to angielsku pisze;p czyli wiatrak [tańsze 200-250bht i w dół], z łazienką w pokoju to znów droższe, czy łazienka wspólna na korytarzu. Czasem, ale bardzo rzadko w porównaniu z Chinami, zdarzają się dormatory czyli pokoje wspólne [tu cena 80-100bht]. Większość pokoi, prócz dormatory, ma jedno wielkie łóżko. Podróżując w pojedynkę sporo się traci niestety pieniędzy, bo płacisz zawsze za pokój, a nie ilość osób. Stąd dobrze znaleźć sobie zawsze jakąś kompanie na nocleg. Ja na razie płaciłam za noclegi w granicach 90-150bht, czasem dzieląc z jakąś dziewczyną pokój, albo dobrze się wytargowałam. Zawsze pytam o promocje, bo jestem sama, albo mówię że płacę z góry za 2 noce ale mniej o 100bht powiedzmy – zazwyczaj wolą mieć jakiegokolwiek klienta niż żadnego i godzą się.
Z mojej dotychczasowej podróży wynika, że miejsca słabe turystycznie potrafią być czasem dużo droższe.
I tak w Lampang, gdzie konkurencja hostelowa jest praktycznie zerowo muszę zapłacić 250bht za nocleg z łazienką poza i wiertalocikiem... Co jest najwięcej dotychczas, ale nie ma w czym wybierać za bardzo. Dobrze że wi-fi działa nawet w pokoju;) W tym hostelu „Tip Inn” jestem jedynym klientem. Obsługa w ogóle nie mówi po angielsku, wieczorem wraz z synem właściciela próbujemy dogadać się rysunkowo i przy pomocy google maps skąd jestem i dokąd zmierzam.
Ehh, w tym momencie brakuje mi bardzo mojej amerykańsko-tajskiej ekipy z Tony’s Place. Czasem męczy Cię już to porozumiewanie się pojedynczymi słowami na banalne tematy, brakuje rozmowy na poziomie dziś.
Problem śmieci = problem koszy.
O tym chyba Wam jeszcze nie pisałam... a jest to rzecz okrutnie irytująca w życiu codziennym tutaj.
Otóż nie ma koszy na śmieci! No nie ma! Nigdzie!
Przy 7 Eleven stoi zawsze jeden, w KFC i czasem w publicznych toaletach, a tak to naszukasz się jak dureń z pustymi butelkami, workami, papierami...
W odróżnieniu do Chin jestem w szoku – tam nie dość że były wszędzie kosze to jeszcze jak tylko coś wypiłeś, było puste butelka plastikowa czy puszka to jakiś chińczyk nie wiadomo skąd się nagle pojawiał i to brał od Ciebie. Nazywaliśmy to tam „people-recykling” ;p
Tutaj zapomnij... brudno nie jest, ale kosz to rzadkość. Może powinni wszędzie zatrudnić te małpy Lop Buri.... złodziejaszki można by nauczyć nosić śmieci w jedno miejsce.
Zakupy – w kraju gdzie kupisz wszystko!
Właściwie nic w Tajlandii nie kupuje. Nie na shoping tu przyjechałam i nie będę też tego taszczyć na plecach.
Tak, tak smutna nowina – nie ma, nie przywiozę Wam żadnych tandetnych souvenirów;p które zaraz się i tak rozlecą.
Ale czasem trzeba wydać na ciuch jak się okazuje, że człowiek się źle ubrał. Kupuje taką spódnico-spodnie.... średnio sexi raczej bym powiedziała, ale wygodne na podróżowanie i zwiewne. Jest kolorowe. Chyba zaczynam zmieniać się w hipisa w tym kraju;p
W życiu bym czegoś takiego w Polsce, baa w Europie nie włożyła... Brakuje mi jeszcze dredów i tatuaży i mogę już być miejscowym białym alternatywnym menelem;p Ale serio,,, te gacie są wygodne.. wszystko prawie co zabrałam z Pl nie nadaje się do niczego..albo komary albo Budda albo mam odrapane nogi, cokolwiek.
Motorbike & school.
Tajlandia to kraj tych małych piździków! Czy duży czy mały czy mocny czy słaby – czy dziecko 12lat czy starsza pani 80lat – wszyscy na tym jeżdżą. .. Na rowerach miejskich widać czasem jakiegoś tubylca, ale chyba turystom się je pożycza przede wszystkim:)
Tajowie jeżdżą, a raczej zasuwają i to szybko, bez kasków oczywiście w większości – przypuszczam, że o prawku na motor też mało kto tu słyszał.
I tak o 17stej przechodzę obok szkoły miejskiej – dzieci w mundurkach, biała koszula, granatowa spódnica/spodnie, właśnie kończą zajęcia. Każdy, dosłownie każdy wsiada na motor – pojedynczo, dwójkami a czasem nawet na trzeciego – nie mają więcej niż 14lat. Nikt nie ma kasku.
Pustki wieczorne, nocny bazar, nocne jedzenie.
Lampang jest nieduże, nie turystyczne. Z tego co widzę w Tajlandii najwięcej zaczyna się dziać jak tylko słońce zachodzi – nagle pojawiają się ludzie, stragany z jedzeniem, ktoś ustawia stoliki z przyprawami, nakryte, ktoś zaczyna coś smażyć, pojawiają się klienci, wszędzie ruch i zapach smacznych potraw. To trwa mniej więcej od 18stej do po 21:00 [największy ruch jednak to 19-20sta]. Potem wszyscy uciekają do domów. I tak około godziny 22:00 panuje tu zupełna pustka.
Oczywiście ja z powodu braku wrodzonego wyczucia czas [całus dla mamy w tym miejscu!!!:)] ruszam dość późno... Jak zawsze idę spontanicznie do przodu, jak zawsze mam szczęście – trafiam na restauracje na wolnym powietrzu. Prowadzą je chyba bracia i siostry, młodzi, bardzo młodzi... zastanawiam się czy najstarszy ma 20lat. Jeden z kelnerów jest lady-boyem, zawsze łatwo ich poznać po sposobie chodzenia. Moje pojawianie się tam wzbudza zamieszanie – wszyscy są bardzo mili i chcą mi pomóc. Knajpa oferuje co wieczór takie coś jak „bufet”. Na jednym stole stoją rozmaite zielone warzywa, surowe makarony, grzyby, na innym desery – ichniejsza galaretka, takie słodkie paskudztwo, dalej stanowisko z sosami, ostre, słodkie, jakieś ziołowe, i na końcu lodówka w której na małych tackach jest mięso – jakie? Nie wiem, wybierałam te co wyglądało surowo najmniej obleśnie;p
To wszystko, ile chcesz, gromadzisz na swoim stoliku – obsługa w tym czasie przynosi grilla z garnkiem z ciepłym ala rosołem w środku – wygląda to trochę jak takie francuskie „raclette” – do ala rosołu wrzucasz warzywa, ja wbiłam też jajko bo widziałam że sąsiedni stolik też tak robi, makaron i z tego robi się taka smaczna zupka. Mięsa, ryby smażysz na specjalnym maśle dookoła. Proste jak wie się co gdzie wrzucać czy do wody czy na płytę, a czasem jest to trudne bo niektóre produkty tutaj nie przypominają za nic naszych. Nażarłam się za 2 osoby, a zapłaciłam za całość z dużym piwem Chang 125bht... to coś jak 11zł....za bufet do oporu z dużym piwem. I to plus mało turystycznej miejscowości. Daje napiwek, bo tak biegali wokół mnie – mimo że w Tajlandii napiwki nie istnieją, wprowadzili je w niektórych miejscach turyści dopiero.
Oni jeszcze nie wiedzą – ale ja wiem, że jutro wieczorem też tu przyjdę zjeść:)