Miłość
Zobaczyłam go po raz pierwszy jak stał na ulicy. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Nasze oczy spotkały się, a ja z niedowierzaniem patrzałam w jego głębokie, ciemne spojrzenie. Miał 37 lat. Dużo pracował w swym życiu, przez jego wzrok przebijało doświadczenie i może trochę już zmęczenie. Na imię mu było Pentai. Był dobrze zbudowany, silny. Zaskakiwał mnie każdym swoim gestem, krokiem. Nawet nie poczuł gdy go dosiadłam.... hola... hola... Panowie i Panie... Pentai jest słoniem! ;p
Wpis z wyprawy na słoniki wkrótce...
Thai Elephant Conservation Center http://www.changthai.com/
To jest zdecydowanie najcudowniejsze zwierzę na ziemi!
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- ------
Zauważyłam, że jeśli jesteś gdzieś dłużej to ludzie zaczynają Cię naprawdę rozpoznawać – te same osoby mówią Ci dzień dobry, próbują coś zagadać. Szczególnie jeśli jest to nieduże, mało turystyczne miasto takie jak Lampang.
Pogoda, zupa, Dumbo i jego koledzy.
Dziś nie ma słońca! Huraaaaaaaa! No nadal mamy dobre 30 stopni, ale niebo białe. Ciekawe czy będzie padało...
Jak już się zorientowaliście pojechałam dziś zobaczyć słonie w Thai Elephant Conservation Center.
Jadę tuk tukiem – taka większa wersja tu jeździ – tylko w BKK widziałam takie małe. 20bht płacę za podwóz na miejscowy „PKS”.
Tam zamieszanie i chaos i tysiąc uśmiechów, bo samotna biała kobieta szuka transportu. Kupuje bilet, tu gorzej z angielskim, ale mam nazwę słoników po tajsku – ponad 25km za 30bht...
A pani w informacji turystycznej powiedziała mi o prywatnym busie vanie za 600bht... w parę osób to może by się jeszcze opłacało.
Jako, że mam 40minut do busa idę na zupę. Tam zagaduje się z starszą kobietą, która mówi troszkę po angielsku – opowiada mi ile ma dzieci jak trudno zarobić i że ta zupa jest nawet droga, a kosztuje 25bht. Trochę mniej niż 25bht dostają na godzinę pracy... np: w supermarkecie. Jak masz cała rodzinę na wyżywieniu, a tutaj to nie jedno dziecko a minimum trzy, to teraz dopiero widzę czemu czasem targujemy się o 10bht....
Zagaduje się z tą panią i prawie spóźniam się na busika!
Po raz kolejny stwierdzam, że Tajlandia to kraj dla mnie, bo tutaj wszyscy ze wszystkim się spóźnią i trzeba na coś czekać. ;)))
Wizyta w Thai Elephant Conservation Center to najlepsza inwestycja jaką możecie zrobić.
Teren jest olbrzymi, świetnie utrzymany, a słonie widać zadbane, radosne. Mało komercyjny i mało turystyczny przede wszystkim. Odwiedzają go w większości Tajowie! Wjazd 80bht w tym Elephant Show, wożenie shuttle busem po obiekcie, słonie można dotykać głaskać wsiadać na nie, robić foto. Można zwiedzić też szpital dla słoni.
Za 400bht możesz przejechać się na słoniu 30minut. Fajne jest to że idziesz z nim i z jego opiekunem zupełnie sam, wśród roślinności. Jest pod górę, jest dół, i do wody i jedzenie wszystkiego po drodze – one muszą chyba serio cały czas coś przeżuwać. Opiekun jeździ już z tym moim 4 lata.
W Thai Elephant Conservation Center jest możliwość zrobienia kursu „jeźdźca słoni” ;p
1 lub 3 lub 7 dni – ceny wysokie, ale dostajesz swoje zwierze na te parę dni i nim opiekujesz się non stop, śpisz na terenie obiektu, zajęcia w grupie max. 6 osób, każdy pracuje ze swoim słoniem i jego opiekunem indywidualnie.
Myślę, że kiedyś wrócę tu na ten 3-dniowy kurs.
Strona Thai Elephant Conservation Center http://www.changthai.com/
Tajlandia na bogato a targ na biedno?!!?! Tajlandia krainą kontrastów.
Jak łapie się busa w Tajlandii? Bardzo prosto: wychodzisz na autostradę i czekasz aż coś nadjedzie co jest busem i zatrzymujesz to używając swoich rąk ;) W tym kraju nie istnieją właściwie przystanki autobusowe.
Stóje tak 15minut przed wejściem na teren słoników, rozmyślając nad autostopem do Lampang... Jednak nauczona kiedyś nie zbyt miłym doświadczeniem nie biorę na poważnie nawet przez sekundę wsiadania samej do obcego auta...
Nagle zatrzymuje się super nowy pickup przede mną, który właśnie opuścił wrota centrum. Opuszczają się szyby, a tam Tajka z córką – kojarzę... siedziały koło mnie na pokazie słoni, nawet robiłam tej małej przypadkiem zdjęcia jak głaskała słonia.
Oceniam szybko – ona dobrze ubrana, samochód wypasiony, nowy, dziecko pełno zabawek ciuchów – jadą do Lampang – ona oferuje podwóz – wsiadam, z przodu po lewej stronie po raz pierwszy bez kierownicy ;)
Próbujemy się porozumieć – ona ma 39 lat, córka 8 lat, jej mąż pracuje w Indonezji w logistyce, pokazuje mi zdjęcia ich domu, jest to raczej olbrzymia willa, samochód ma pełne wypasione zupełnie wyposażenie, skóry, dvd z przodu z tyłu, co tam chcesz. Widać, że to bogaci ludzie. Odnoszę wrażenie, że ona chcę mi to wszystko przekazać- a raczej pokazać że ludzie tutaj też mają pieniądze. W co nie wątpię oglądając zdjęcia z aparatu ich domu, wielopiętrowy, z basenem.
Stajemy po drodze na lokalnym targu. Idziemy robić zakupy. Widać ona kupuje wszystko co dziecko sobie tylko zażyczy - każdy mały kaprys do koszyka..... Ja robię zdjęcia i małe zjawisko na targu, bo tutaj nie ma turystów żadnych i żadnych białych. Targ bardzo lokalny. Od zwierząt, przez mięso, żywność, olejki, meble po dewocjonalia – jest tu wszystko i spory ruch. Jem po raz pierwszy papaje – tym razem czerwoną, a nie tą białą co dają do sałatki z papai – coś jak mało słodkie mango, ale dla mnie lepsze.
Po tym gdy Tajka kupiła już dwa worki słodyczy dla dziecka ruszamy dalej. Fajny lans dla mnie na targu przy Tajach wsiadam do funkiel nówka pickupa z tajską rodziną. Dla niej jednak był to chyba jeszcze większy lans jak ją tak obserwuje ;p
Śmigamy do Lampang, próbując dalej rozmawiać, a to zaproszenia na twarzoksiążce, a to ja jej pokazuje Wrocław z telefonu, Jantara czy mówię o Polsce. Niestety jej angielski jest baaaaardzo słaby i często nie wiem o co jej chodzi. Wjeżdżając do Lampang ona chce mnie zabrać do ich domu, nie wiem już czy pokazać czy tylko faktycznie zaprosić na kolacje, na pewno się pochwalić, abym potem tak jak teraz właśnie robię opowiedziała to w Europie. Nie wiem jak bardzo „nadziani” Ci ludzie są, a widać że są bardzo, ale nie interesuje mnie to na tyle by łazić po czyiś domach – gdyby jeszcze był lepszy angielski to może bym pojechała, ale męczy mnie ta rozmowa i pokazywanie czy rysowanie na kartkach. Każe się wyrzucić w centrum, miło się żegnamy, obiecuje wysłać zdjęcia córki. Ciekawe nawet spotkanie.
I znów Songkran...
Leje... to mało powiedziane! W tych krajach chyba wszystko jest z przesadą – jak słońce to 40stopni jak pada to zalewa tak że auta ulicą nie mogą przejechać. Widać, pora deszczowa nadchodzi. Czas wyjąć z dna plecaka nieprzemakalną kurtkę i się z nią przeprosić, szczególnie jak się tyle klęło że się to nosi....
W deszczu biegnę wieczorem do „mojej” restauracji zjeść tam po raz drugi, a zarazem ostatni raz.
Spotykam „Texas” i Jenny.... dziś, późnym wieczorem, spontanicznie, ale pisałam im gdzie się zatrzymałam... i tak witamy się serdecznie na ganku hostelu.
Uczę „Texas” polskiego – proste to to nie jest. Mamy bardziej problemy z jej wymową. Zdaje sobie jeszcze bardziej sprawę jak ciężki jest faktycznie nasz język, w każdym słowie jakieś „ę” „ą” „sz” czy „cz” ;) Jest dużo śmiechu przy lokalnym winie, bo i w polski i w niemieckim i w amerykańskim zwierzęta wydają różne odgłosy i tak np: kogut robi USA „cock-a-doodle-doo” WTF?!!?!!
Miło, że się spotykamy, jutro one jadą do Chiang Mai, ja natomiast, mimo ich namową, nie zmieniam swojej trasy i podążam dalej sama do Chiang Rai.